Przejdź do zawartości

Strona:Liote.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —

szkę; poczynały się mocować, póki jedna drugiej nie zwaliła na ziemię śród krzyków i ogólnej uciechy.
Gibkie i sprężyste ciała ich były najdoskonalszym wyrazem życia, najdźwięczniejszym jego okrzykiem, najbardziej iskrzącą z tych fal, które na powierzchni martwej ziemskiej bryły zadrgały, zakipiały i rozsrebrzyły się od blasku i ciepła słonecznego.
Tyś jeszcze nie nadeszła.
Czy wiesz, o czem w tej ustroni myślałem?
Oto — iż przez chwilę chociaż istnieć może na świecie zakątek, w którym niepodzielnie panuje życie, zbudzone w radosnem poczuciu młodości i zdrowia — i cieszyłem się, że ciebie tam nie było.
Ona.
Mylisz się. Byłam. Nie dostrzegły mnie twoje oczy, jak nie dostrzegły tego dziewczęcia, które ani w pracy, ani w uciesze nie miało udziału. Zasłaniał ją nadbrzeżny krzak wikliny, cień, którego litościwie darzył ją ochłodą.
Słuchaj. To dziewczę — nim nadeszłeś — do spólnej zabrało się z rówieśnicami swemi roboty, ujęło grabie w wątłe, wyschłe swe