Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nikt zaiste nie puszcza się w pustynię dla przyjemności; ci, których zadania życia lub interes tu pędzi, wiedzą, że ścieżki te, choć prowadzą od źródła do źródła i od pastwiska do pastwiska, zasłane są kośćmi trupów. Cóż wiec dziwnego, że nawet serce najodważniejszego szeika, gdy wjedzie w królestwo piasków, szybszem uderza tętnem. I nasz podróżny nie wygląda na człowieka jadącego bez celu; nikt go nie ściga, bo ani razu nie spojrzał poza siebie; nie zdradza również obawy ni grozy, nie czuje, zda się, nawet samotności. Nagle, o godzinie dziesiątej, zwierzę zatrzymało się w biegu, wydając ryk pełen żalu i skargi. Jeździec zbudził się jakby ze snu, rozsunął firanki buraahu,[1] popatrzył na słońce, zdawał się rozpatrywać okolicę, a zadowolony, zawołał: „nareszcie, nareszcie!“ Poczem złożył ręce na piersiach, wzniósł głowę i modlił się w milczeniu. Spełniwszy tę pobożną powinność, wyrzekł miłe dla wielbłąda słowo: ikh! ikh! które jest rozkazem, aby ukląkł. Zwolna, mrucząc z zadowolenia, usłuchał wierny towarzysz, a jeździec zsunął nogę po gładkiej szyi wielbłąda i stanął na piasku.

Człowiek ten był propocyonalnej budowy, niezbyt wysoki, ale silny; rozluźniwszy sznurek przytwierdzający kefiję na głowie, odsłonił twarz, barwy, jak już się rzekło, prawie murzyńskiej. Czoło miał szerokie, nos orli, zewnętrzne kąty oczu podniesione; włosy bujne, o metalicznym odbłysku, spadały w licznych splotach na ramiona. Poznać

  1. Namiocik nad jeźdzcem.