Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/450

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kobieta, którą ujrzał przed Nazarejczykiem, stała z rękoma złożonemi i oczyma wzniesionemi ku Niebu. Samo przeobrażenie już było dostateczną niespodzianką, przecież powód jego wzruszenia, jakże był inny! Czyż mógł się mylić? Nigdy nie zdarzyło mu się widzieć kogoś podobniejszego do matki, takiej, jaką była w chwili, gdy mu ją Rzymianie wydarli. Jedna tylko zachodziła różnica, — włosy jej przyprószała siwizna, przypominając minione lata, których cud zatrzeć nie potrzebował. Kogoż widzi obok niej? — Wszak to Tirza, piękna, rozwinięta, ale prawie ta sama, co z nim stała nad balustradą w owym dniu pamiętnym przygodą Gratusa. Sądził, że nie żyją, z czasem przyzwyczaił się do tej myśli, opłakiwał je, ale w snach i marzeniach nie miały już wyraźnego kształtu. Zaledwie swym oczom wierząc, położył rękę na głowie sługi i spytał drżącym głosem:

— Amro, Amro, mojaż to matka? Tirza to?... Powiedz, czy mnie wzrok nie myli?
— Mów do nich, panie mój, mów do nich! — rzekła.
Nie czekał już dłużej, pobiegł z wyciągniętemi rękoma, wołając: Matko, matko! Tirzo! Oto jestem
Słyszały jego wołanie, biegnąc ku niemu z okrzykiem! Nagle