Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/443

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nieszczęśliwa matka pochyliła sie nad córką i spojrzała bezwiednie wokoło, bo myśl uzdrowienia swego była nierozłączalną z uzdrowieniem córki. Postanowiła zaniechać dalszej drogi, zaczekać i zlecić wszystko opatrzności Boskiej.
W tej chwili stanowczej ujrzała zbliżającego się szybko człowieka.
— Odwagi, Tirzo! Oto zbliża się ktoś, co nam może powie coś więcej o Nazarejczyku.
— Matko, zapominasz w twej dobroci, w jakim znajdujemy się stanie. Nieznajomy, który nadchodzi, wyminie nas, będzie nas przeklinał i rzuci na nas kamieniem.
— Zobaczymy.
Cóż innego mogła odpowiedzieć biedna matka, wszakże wiedziała, jak się obchodzą ludzie zdrowi z trędowatymi.
Droga u zakrętu, gdzie właśnie spoczywały znajome nam niewiasty, była raczej ścieżką niż gościńcem; idący nią przechodzień nie mógł ich wyminąć. Jakoż stało się, iż przyszedł tak blizko, że mógł usłyszeć zwykłe ostrzeżenie, do którego obowiązywało prawo każdego trędowatego. W tak strasznej chwili nie zapomniała wdowa Hura swego obowiązku i odkrywając również podług prawa głowę, zawołała:
— Nieczyste, nieczyste!
Jakież było jej zdziwienie, gdy człowiek nie zawahał się ani chwili i szedł prosto ku nim.
— Czego chcecie? — spytał, zatrzymując się w oddaleniu kilku stóp.
— Widzisz, kto jesteśmy, miej się na baczności! — rzekła matka z godnością.
— Kobieto, jam wysłaniec Tego, który jednem słowem uzdrawia takich jak ty. Nie lękam się.
— Nazarejczyka?
— Mesyasza — poprawił.
— Żaliż prawdą jest, że dziś przybywa do miasta?
— Jest teraz w Betfage.
— Którą drogą pójdzie?
— Tędy.
— Złożyła ręce do modlitwy i dziękczynne ku niebu wysłała spojrzenie.