Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciu lat, łysawy, z wieńcem laurowym na rzadkich włosach, a zdawał się być przedmiotem jakiejś szczególnej czci. Wszyscy mieli białe wełniane togi, szeroko obłożone purpurą. Stróż rzucił tylko okiem i poznał, że byli to dostojnicy wysokiego rodu i że odprowadzali po uczcie nocnej przyjaciela swego na okręt. Zasłyszana rozmowa utwierdziła go w tym domyśle.
— Nie, mój Kwintusie, — rzekł jeden z nich, zwracając się do uwieńczonego męża — Fortuna (bogini szczęścia) nie lada figla nam płata, zabierając ciebie tak rychło. Zaledwie wczoraj przybyłeś i znów ruszasz na morze; nie miałeś nawet czasu przywyknąć od nowa do chodzenia po lądzie.

— Na Kastora![1] — rzekł drugi, winem odurzony — nie narzekajcie; nasz Kwintus popłynie, aby odzyskać to, co w grze w ostatniej nocy utracił. Inaczej gra się w kości na pokładzie płynącego okrętu, inaczej na wybrzeżu — wszak prawda, Kwintusie?
— Nie bluźń bogini szczęścia! — dorzucił inny — nie jest ona ani ślepą, ani niestałą. Zabiera wprawdzie Kwintusa z pośród nas, ale zwróci go nam obsypanego nowemi zwycięstwami.
— Grecy zabierają go nam — przerwał drugi — ich więc obwiniajmy, a nie bogów.

Tak rozmawiając, minęło towarzystwo bramę i weszło na groblę w zatoce, porannem oświeconej słońcem. Staremu żeglarzowi szmer i pluskanie fal wydało się najmilszem pozdrowieniem; odetchnął też całą

  1. Kastor, bożek, opiekun żeglarstwa i gościnności