Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Weszła, siadając nieśmiało obok niego.
— Nie widziałam kiedy mi się oboje wymknęli — szepnęła z wzrokiem spuszczonym.
Mikołaj z dziewczynką na jednem ramieniu, drugiem objął żonę za szyję, a spostrzegłszy wyraz błagający o przebaczenie w jej oczach łez pełnych, pocałował ją w czoło:
— Czy wolno całować mamę? — spytał żartobliwie córeczkę.
— Wolno, wolno! — zatrzepotała rączętami — i w oczka, i w buzię!...
— Dla czegoś sądziła przed chwilą, że się gniewam na ciebie? — rzekł Mikołaj, przenikając tajemną myśl żony.
— Ah! ty nie wiesz, co się wtedy ze mną dzieje! Czuję się tak bardzo nieszczęśliwą, gdy cię takim widzę. Zdaje mi się zawsze...
— Ejże! co za szaleństwo! Powinnabyś się wstydzić Maryniu...
— Zdaje mi się... że... że... nie możesz kochać równie brzydkiej istoty, szczególniej gdy tak wyglądam, jak w tej chwili.
— Cicho bądź! Pleciesz koszałki, opałki!... Nie wiem zresztą czy cię kocham... a jednak... jakby ci to wytłumaczyć?... Niechby cień najlżejszy padł pomiędzy nas... niechbym znalazł się bez ciebie, a byłbym zgubionym... niezdolnym do niczego!... Czy ja kocham mój palec?... A niechżeby mi go chciano odciąć?...
— Ja bo inną jestem... ale nie mniej rozumiem ciebie... Więc nie gniewasz się na mnie?