Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 09.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieciom tę przyjemność. Zły humor męża nie dawał jej atoli spokoju i miała go ciągle na myśli. Wstała wkrótce, podchodząc krokiem ciężkim i kaczkowatym, do drzwi odchylonych saloniku.
— Może już nie spi — powiedziała sobie w duchu. — Będę zatem mogła pogadać z nim sam na sam. — Nie zauważyła, że tu za nią wyśliznął się i Jędruś, synek najstarszy.
— Kochana Maryniu, zdaje mi się, że zasnął, taki strudzony! — usłyszała za sobą szept Soni, wchodzącej na korytarz z przeciwnej strony. Zwróciła się ku niej, tłumiąc w sobie gniew siłą mocą i połknąwszy odpowiedź suchą i szorstką, którą chciała jej dać do poznania, żeby nie mięszała się w nie swoje rzeczy. Teraz i synka spostrzegła za sobą; udając więc, że Soni uwagi wcale nie słyszy, skinęła na chłopczyka, żeby zachował się cicho, a sama stanęła w drzwiach uchylonych, podczas gdy Sonia wyszła na palcach drugiemi. Słuchała z lubością, tak jej dobrze znanego chrapania męża. Wyobraziła sobie to czoło piękne, gładkie i wysokie, ten delikatny i puszysty wąsik czarny, nad ustami koralowemi, tę twarz śliczną i przez nią nad życie własne ukochaną, w którą wpatruje się nie raz wieczorem całemi godzinami, przy mdłem światełku lampki nocnej. Mikołaj ruszył się przez sen, a na to malec wleciał pędem do saloniku, wrzeszcząc na całe gardło:
— Tatusiu! mama stoi za drzwiami.
Marja pozieleniała z trwogi śmiertelnej. Ruchami gwałtownemi przywoływała malca nakazując mu milcze-