Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ducy ze smolnymi kagańcami. Ci dostali rozkaz, eskortowania, hrabiankę i hrabiczów, aż do Otradnoe.
— Do zobaczenia, śliczna siostrzeniczko! — usłyszała jeszcze na zakręcie drogi ostatnie „wujcia“ pożegnanie, tym głosem tak sympatycznym, który w śpiewie nieuczonym, zachwycił ją nie mniej i oczarował.
Świeciło się jeszcze gdzie niegdzie, w chatach przydrożnych. Dym z łuczywa wychodził otworem w strzesze, a wiatr figlarz, zapędzał go nazad do wnętrza chaty.
— Co to za brylant ten wujcio! — wykrzyknęła Nataszka, skoro zniknął jej z oczów w pomroku.
— Święta prawda! — przywtórzył Mikołaj. — Nie zimno ci?
— Ależ gorąco!... Tak mi dobrze, tak się czuję swobodną!... — odpowiedziała, dziwiąc się sama, dla czego czuje się tak wesołą? Zamilkli nagle oboje.
Noc ciemna i mglista otaczała ich na około. Kagańce migotały przed łbami końskiemi blaskiem nie pewnym i czerwoniawym. Konie szły leniwo, wyciągając zwolna nogi z błota gęstego i lepkiego.
Jakie myśli wirowały po tej główce? Jakie uczucia rozpierały serce Nataszki, pół dziecka, pół kobiety? Ona tak była na wszystko wrażliwa! Jak potrafiła połączyć w całość jednolitą wrażenia natury tak odmiennej i różnorodnej? Była to wesołą, jak przed chwilą bratu wyznała, to smętną, zadumaną, i stęsknioną. Na raz wśród głębokiego zamyślenia, już blisko domu w Otradnoe, wyrzuciła z piersi w powietrze zimne i wilgotne kaskadę tonów srebrzystych. Przypomniała sobie nagle