Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miał się kazać wieźć? Jużci nie do klubu, w ten tłum bezmyślny i obojętny!... Wszystko wydawało mu się teraz tak nędznem, w porównaniu z uczuciem miłości i najwyższego przywiązania, które go na wskroś przenikało, w porównaniu z tem spojrzeniem przeciągłem, a tak niewypowiedzianie słodkiem, którem go i obdarzyła, uśmiechając się przez łzy!
— Do domu! — krzyknął Piotr, zrzucając z siebie niedźwiedzie, mimo dziesięciu stopni mrozu. Wystawił na powiew świeżego powietrza swoją pierś szeroką, i niczem nie osłoniętą, którą rozgrzewało i rozpierało uczucie szczęścia nadziemskiego.
Nad jego głową rozciągał się lazur nieba tak czystego, że dusza tonąc w tych eterach, zapominała na chwilę o wszelkich kołach ziemskich. W samym środku świeciła kometa z wspaniałym warkoczem niby słońce promienistym, owa sławna kometa z roku 1811go. Utrzymywano powszechnie, że miała ona zwiastować niesłychane klęski, a nawet koniec świata. W sercu Piotra nie wzbudziła jednak żadnej trwogi zabobonnej. Przeciwnie: oczami od łez wilgotnemi, wpatrywał się w nią z zachwytem. Zdawało mu się, że jej światło przeczyste rozprasza ciemności, panujące w jego duszy, i pozwala dojrzeć jasność nadziemską, w której utonie odrodzony, rozpoczynając żyć na nowo. Wydała mu się parabolem, zawieszonym nad ziemią, który blaskiem swoim, rozwiązywał wszelkie jego wątpliwości. Tak, może i dla niego jeszcze zaświta szczęścia jutrzenka!


KONIEC TOMU SZOSTEGO.