Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cham i drugiego!... — i powtarzała to samo po sto razy, nie znajdując stosownej odpowiedzi na pytanie, które ją przejmywało trwogą śmiertelną.





XXVII.

Z rana odbywało się wszystko w domu w zwykłym porządku. Gdy wszyscy powstawali z łóżek, poubierali się, zasiedli najprzód do śniadania. Gawędkę prowadzono najswobodniej, póki jej nie przerwały rozmaite szwaczki krawcowe i modystki. Nataszka blada, z czarnemi obwódkami koło ócz po nocy bezsennej, biegała wzrokiem niespokojnym, z jednych na drugich, czy nie spostrzeże i nie schwyci w lot, jakiego spojrzenia niedyskretnego. Sama siliła się być taką jak zawsze, składając bladość niezwykłą na zmęczenie tańcem.
Po obiedzie Marja Dmytrówna zasiadła w swojem wielkiem karle, przywołując na naradę, ojca razem z córką.
— Otóż wszystko dobrze rozważywszy, moi drodzy — przemówiła tonem poważnym i stanowczym — taką wam daje radę: Wczoraj jak wiecie widziałam starego Bołkońskiego. Zaczęłam mówić, i czy uwierzycie?... śmiał na mnie głos podnieść!... No! ale ze mną nie łatwa sprawa! i jeszcze się ten nie urodził, któryby mnie potrafił przekrzyczeć, i usta zamknąć! Wyrecytowałam mu wszystko pięknie, ładnie, że mu pewnie dotąd w uszach szumi.