Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 06.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nareszcie zobaczyli zgromadzeni w przedpokoju, Mikołaja z twarzą oblaną szkarłatem, z oczami ciskającemi gniewu błyskawice i krwią nabiegłemi, jak wlókł za kark Mitenkę i wytrącił go za drzwi, pomagając mu do wyjścia prędszego, kułakiem, kolanem, a nawet, podeszwą od buta. Przy tej operacji wrzeszczał młody hrabia w niebogłosy:
— Ruszaj łotrze, łajdaku, złodzieju, na złamanie karku, tylko życzę ci psie, nie pokazuj mi się więcej na oczy!
Mitenka wyleciał za drzwi niby kamień z procy wyrzucony, stoczył się po sześciu stopniach kamiennych ganku i utonął w gęstym klombie krzewów rozmaitych zasadzonych przed oficyną. Było to zwykłe miejsce przytułku, dla całej służby pałacowej, nietykalne, gdzie chronili się mając sobie cokolwiek do wyrzucenia. Nawet sam pan rządca, używał często owego przytuliska, gdy mu się zdarzyło wracać pjanym z miasteczka do domu.
Żona i siostra Mitenki, odchyliły drzwi od izby mieszkalnej, z twarzami pozieleniałemi z przerażenia. Można było dopatrzeć przez szparę w drzwiach samowar parą buchający, na stole okrągłym, na środku ustawionym; w rogu zaś szerokie łoże małżeńskie z podwójnym stosem poduszek, piętrzącym się aż pod sufit. Kapa na łóżku, była misternie pozszywana, z kawałków materji najrozmaitszych, które tworzyły wcale ładną i barwną mozajkę. Rostow przeszedł koło nich, dysząc z gniewu i udał się wprost do swego pokoju, gdzie się zamknął na klucz.
Hrabinie doniósł niebawem jej fraucymer, co się przydarzyło Mitence. Teraz była najmocniej przekonana,