Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 05.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co ty pleciesz za głupstwa!
— Że też mama nie może mnie zrozumieć? Mikołko byłby mi zaraz słuszność przyznał. Bestużew, ten mi się podoba. Robi na mnie wrażenie dużego kwadratu szafirowo-pąsowego.
— Zdaje mi się, że i tego grubego niedźwiedzia kokietujesz moja panienko?... Ej! ej! — matka pogroziła jej od nosa.
— Ależ bynajmniej! Ten zresztą jest massonem, odkryłam niedawno tę tajemnicę... Jest dobrym, anielsko poczciwym!... Zawsze mi się jednak przedstawia szafirowo-pąsowym... jakby to mateczce wytłumaczyć?...
— Nie śpi, moja droga, mała hrabinka? — zawołał w tej samej chwili mąż pod drzwiami.
Nataszka skoczyła z łóżka równemi nogami, i jednym susem znalazła się za drzwiami, tamtym przeciwległemi, którymi miał wejść ojciec.
Długo w nocy zasnąć nie mogła. Dumała na raz nad tysiącem rzeczy. Kończyła zaś na tej konkluzji, że nikt jej nie może pojąć, nikt się nawet nie domyśla tego, o czem ona wie, i nikt nie umie ocenie jej należycie.
— Niby to Sonia mnie rozumie? — wzruszyła miłosiernie ramionami. Spojrzała na kuzynkę, która spała twardo, z ramionami podłożonemi z gracją pod piękną główkę, okoloną grubemi splotami włosów kruczych. — Bodaj tak!... nadto cnotliwa, nadto święta!... Kocha nad życie swojego Mikołaja, nie troszcząc się zresztą o nikogo... Z mamą ta sama historja! Dziwna rzecz, na prawdę? Jestem przecie bardzo sprytna, pełna inteligencji,