Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyżej ponad tą baterją stał dotąd nieruchomy oddział piechoty rosyjskiej. Jenerał dowodzący oddziałem zbliżył się do Kotuzowa, którego cała świta składała się obecnie z czterech osób. Wybladli i przerażeni, ci czterej patrzyli na siebie w milczeniu.
— Wstrzymajcie tych łotrów! — zawołał Kotuzow ponownie, zobaczywszy dowódzcę. Jakby go chciano ukarać za te słowa niby stado ptaków, przeleciał grad kul świszcząc złowrogo, po nad oddziałem i głową samego Kotuzowa. Francuzi rzucili się na baterję, a spostrzegłszy wodza naczelnego, strzelali do niego jak do tarczy. Po tej nowej salwie, dowódzca chwycił się gwałtownie za nogę. Upadło kilku żołnierzy, a podchorąży trafiony śmiertelnie, wypuścił z rąk sztandar. Chwiał się przez chwilę, zaczepiony o bagnety szeregowców. Ci zaczęli strzelać na Francuzów, nie otrzymawszy na to wcale rozkazu.
Pierś Kotuzowa podniosła się westchnieniem rozpaczliwym.
— Bołkoński! — szepnął głosem omdlewającym starca bezsilnego, wskazując na pułk zniszczony. — Co to ma znaczyć?
Zaledwie wymówił te słowa, a książę Andrzej już stał na ziemi, z konia zeskoczywszy i biegł pędem ku sztandarowi, z piersią ściśniętą, ze łzami wstydu i bólu, których nie był w stanie powstrzymać.
— Naprzód dzieci! — krzyknął głosem na wskróś przenikającym. — Nadeszła chwila stanowcza! — pomyślał, unosząc w górę sztandar. Słuchał prawie z ra-