Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 03.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyprostowany na swoim pięknym ogierze, rzucał w około spojrzenia niespokojne. Skinął w końcu ręką, przywołując do swego boku jednego z adjutantów.
— Spyta go z pewnością, o której godzinie pomaszerujemy? — pomyślał Bołkoński, patrząc z pod oka na swego dawnego znajomego. Pamiętał doskonale ów grad pytań, któremi był go zasypał w Bernie monarcha austrjacki.
Ta garstka jaśniejąca blaskiem młodości, pełna życia, animuszu rycerskiego i ufności niezachwianej w przyszłe zwycięstwo najpomyślniejsze, rozproszyła natychmiast ponure zwątpienie, które zaczynało ogartywać sztab przyboczny Kotuzowa. Tak samo świeży wietrzyk, wiejący rankiem od pól i łąk, gdy dostanie się przez okno otwarte do dusznego pokoju, w jednej chwili oczyszcza powietrze i wypędza precz niezdrowe wyziewy, tam przez noc nagromadzone.
— Dla czego nie zaczęliście, Michale Larjonowiczu? — zainterpelował car Kotuzowa.
— Czekałem właśnie na was, najmiłościwszy panie — wódz naczelny skłonił się jak mógł najniżej.
Car pochylił się ku niemu, jakby nie dosłyszał słów jego.
— Czekałem na najjaśniejszego pana! — powtórzył z naciskiem Kotuzow. W tej chwili Bołkoński zauważył z boku lekkie drganie u starca wargi górnej, gdy wymawiał słowo: „Czekałem“. — Kolumny nasze jeszcze nie połączyły się dotąd — dokończył.
Ta odpowiedź niepodobała się carowi. Wzruszył nie