Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

most — nie narażajcie się lekkomyślnie. Proszę was zsiądźcie z konia.
Denissow z siodła zeskakując mruknął:
— Widzicie go! wiecznie mu niedogodnie.
Gdy to działo się na moście, trzech oficerów stało z daleka, nie narażając się na pociski nieprzyjacielskie i patrzało na garstkę ludzi w mundurach ciemno zielonych z pętlicami, w żółtych kaszkietach, w pantalonach granatowych, którzy krzątali się żywo, most podpalając. To znowu wzrok przenosili na drugi brzeg, gdzie można już było dojrzeć gołem okiem zbliżających się żołnierzy francuzkich, a za nimi idące konie, które łatwo było poznać, jako należące do artylerji.
— Spalą, czy nie spalą mostu? Kto pierwszy most opanuje? Ich ogień, czy francuzkie kartaczownicze, które ich wszystkich zmiotą? — Każdy z mnogich widzów tej sceny, rozgrywającej się po środku dwóch armij potężnych, skoncentrowanych, na pagórkach, po obu brzegach rzeki, zadawał sobie mimowolnie to pytanie, widząc wszystko jak na dłoni, skąpane w złotych blaskach słońca zachodzącego.
— Oh! — zawołał pierwszy Neświcki. — Biedacy! Wygarbują naszym huzarom skórę co się zowie. Wystrzelają ich jak kaczki.
— Za wielu wziął z sobą pułkownik — wtrącił oficer przysłany z głównego sztabu.
— Zapewne — przywtórzył Neświcki — dwóch zuchów byłoby to załatwiło.
— Oh! Ekscellencjo! Ekscellencjo! — krzyknął Gerkow, nie odrywając wzroku od huzarów.