Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nosem Neświcki niecierpliwie. — I ty tutaj? — zwrócił się do Gerkowa.
— Przybyłem z tym samym co ty rozkazem... Aleś mokry jak gąbka! Chcesz? to cię wykręcę.
— Powiedzieliście mi, panie oficerze od głównego sztabu... — chciał mówić dalej Bogdanicz obrażony.
— Spieszcie się, panie pułkowniku — nie dał mu dokończyć drugi oficer, wysłany przez Kotuzowa — inaczej skartaczuje nas nieprzyjaciel!
Pułkownik zmierzył ich po kolei od głowy do stóp w milczeniu i zmarszczył brwi groźnie:
— Most spalę! — rzekł uroczyście, jakby tem składał dowód, że potrafi spełnić powinność, choćby stanęły mu na przeszkodzie wszystkie moce piekielne.
Wspiął konia ostrogami, jakby biedne zwierzę coś w tem zawiniło i podjechał do szwadronu Denissowa, aby mu powtórzyć rozkaz, tyczący się spalenia mostu.
— Nic innego, tylko chce mnie wypróbować — pomyślał Rostow.
Serce ścisnęło mu się, krew cała rzuciła się do skroni.
— Niechże patrzy staruch! Zobaczy czy ze mnie tchórz! — szepnął sam do siebie.
Zadrgały znowu usta i twarze pobladły u żołnierzy w szwadronie. Rostow nie spuszczał oczu z Bogdanicza, chcąc wyczytać w jego fizjognomji potwierdzenie swoich domysłów. Pułkownik jednak nie spojrzał nań ani razu, przeglądając dalej szeregi okiem badawczem, z miną ponurą.
Usłyszano nakoniec jego komendę.
— Prędzej! prędzej! — nawoływano się nawzajem.