Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Denissow zajął stanowisko na końcu mostu. Wstrzymywał niedbale jedną ręką swojego niecierpliwego wierzchowca, który grzebał ziemię i gryzł wędzidło, drugą zaś podkręcał wąsik junacko, patrząc na swój szwadron przez most defilujący czwórkami, z oficerami na przedzie. Piechury zatrzymani chwilowo na drugim brzegu, stojąc w błocie powyżej kostek, przypatrywali się z zazdrością huzarom hardym i strojnym, mierzyli ich wzrokiem szyderskim i złośliwym, jak to zwykle bywa u żołnierzy innej broni, gdy spotkają się jedni z drugimi.
— To laleczki, paniczyki... Wyelegantowali się jakby mieli prosto jechać na Podnowinskoju...[1] Ot dobre do parady... Ale jak przyjdzie wziąć się za łby, to pożal się Panie Boże...
— Hej tam piechury! Nie zbijać kurzu — żartował jeden z huzarów, którego wierzchowiec obryzgał błotem biednego żołnierza.
— Gdyby ci kazano iść kilka mil z mantelzakiem na plecach, ty synu djabelski, nie świeciłyby się tak w słońcu twoje pętlice — mruknął żołnierz gniewnie, ocierając rękawem błoto z twarzy. — To nie ludzie... to sokoły na koniach.
— Tak, tak, Likine... Ale ty siedziałbyś na koniu, jak mysz na pudle! — zażartował kapral z żołnierza, niesłychanie małego wzrostu, który uginał się prawie do samej ziemi, pod ciężarem ładunku na plecach.
— Zresztą — zadrwił jeden z huzarów — włóż sobie kij pomiędzy nogi, a będziesz i ty na koniu.





  1. Znana w Moskwie przechadzka.