Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnocześnie jakby na komendę, śmignęły w całym szwadronie szpicrózgi. Rostow podniósł prawe ramię, gotując się do rąbania w prawo i w lewo. Spostrzegł nagle żołnierza Nikiteńkę, który tuz przed nim galopował, jak oddalał się coraz bardziej od niego, i uczuł się unoszonym niby we śnie z szybkością odurzającą, nie ruszając się wcale z miejsca. Jeden z huzarów przeleciał obok lotem strzały, spojrzawszy na niego ponuro.
— Cóż się stało? Nie posuwam się naprzód, czym upadł? — Czym już nieżywy?
Pytania i odpowiedzi mózg mu rozpierały. Był sam wśród pola; nie widział ani koni galopujących, ani huzarów. W koło niego była tylko ziemia wilgotna, nieruchoma i ściernisko na płaszczyźnie po zbożu zżętem. Ściekało tylko coś ciepłego, krew, kropla po kropli.
— Nie, ja nie jestem ranny, ale zabito mego biednego konia!
Kruk próbował dźwignąć się, upadł jednak nazad, przywalając jeźdźca całym swoim ciężarem. Z jego łba delikatnego, kształtnego, sączyła się krew i rzucał się w kurczach przedśmiertnych. Rostow starał się stanąć na nogi, ale upadł zaczepiwszy o siodło swoją torbeczkę wiszącą przy pałaszu.
— Gdzie nasi? Gdzie Francuzi? — pytał w duchu.
Nic nie wiedział... Nie widział nikogo...
Gdy zdołał wreszcie wydobyć się z pod konia, stanął na nogi.
— Gdzież podziała się owa linja, rozdzielająca tak wyraźnie dwie armje? Czy zaszło ze mną coś nadzwyczaj-