Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

teraz ma kolki w żołądku tak się strząsł, tylko wstyd mu przyznać się do tego. A co, panie? Jeszcze krzyże nie bolą? — spytał go wprost Gerkow.
— Wolne żarty, pana oficera! — zaśmiał się grubas, jakby cieszył się niezmiernie że służy za cel do drwinek Gerkowowi.
Zbliżali się właśnie do baterji Tonszyna, gdy kula armatnia padła od nich o jakie dziesięć kroków.
— A to co? — wykrzyknął zdziwiony cywilista.
— Placuszek maślany, wypiekany przez Francuzów — bąknął Gerkow od niechcenia.
— Jakto i zabija? — pierwszy potrząsł głową z niedowierzaniem. Czy był rzeczywiście tak bardzo ograniczony, czy tylko udawał głupszego, niż był na prawdę, trudnoby odgadnąć.
Zaledwie spytał się, gdy usłyszano świst przeraźliwy i ogłuszający. Jeden z kozaków zsunął się z konia i padł o krok od audytora. Gerkow i reszta oficerów usunęli się trochę na bok i dalej pojechali. Jeden audytor zatrzymał się przed kozakiem przypatrując mu się nader uważnie. Kozak już nie żył, trafiony w serce, koń zaś jego rzucał się jeszcze w przedśmiertnych konwulsjach.
Spojrzał i Bagration po za siebie. Odgadł co sprawiło to pewne zamięszanie i poruszenie. Machnął ręką i odwrócił się z krwią najzimniejszą, jakby chciał powiedzieć:
— Czyż warto zatrzymywać się dla takich drobnostek?
Gdy zbliżali się do baterji, zatrzymał i on konia, przechylił się zręcznie w tył na siodle, jeździł bowiem na koniu znakomicie, i wyciągnął szpadę z pod burki