Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kotuzow z Bagrationem wyszli na ganek.
— Żegnam cię zatem, książę kochany — przemówił do Bagrationa. — Niech cię ma w opiece, nasz Pan i Zbawiciel. Błogosławię ci na tę wielką i ciężką przeprawę.
Rozrzewnił się. W jego oku łza zalśniła; objąwszy go w pół lewem ramieniem, ręką prawą nakreślił krzyż nad czołem Bagrationa, co zresztą czynił dość często, i podał mu twarz do pocałowania. Bagration rzucił mu się na szyję, nie mogąc zapanować nad wzruszeniem, i uściskał najprzód jak druha serdecznego, a potem schylił się i rękę ucałował, jakby żegnał się z ojcem.
— Bóg niech będzie z wami — szepnął...
Kotuzow wsiadł do karety.
— Jedź ze mną — skinął na Andrzeja.
— Radbym przydać się tu na co wasza Ekscellencjo — rzekł nieśmiało. — Może mógłbym zostać przy boku księcia Bagrationa?...
— Siadaj, siadaj — machnął ręką Kotuzow widząc wahanie się Bołkońskiego. — I mnie potrzeba przy boku tęgich, jak ty, oficerów. Gdyby jutro złączyła się z nami dziesiąta część jego oddziału — dodał ciężko wzdychając, jakby sam do siebie, moglibyśmy całem sercem Bogu podziękować.
Wzrok Andrzeja spoczął przelotnie na oku wystrzelonem i głębokiej bliźnie rysującej się na skroni Kotuzowa. Była to podwójna pamiątka po kuli tureckiej.
— Tak — pomyślał — kto sam narażał się z krwią zimną na wszelkie niebezpieczeństwa, ten ma prawo mówić z całym spokojem o stracie tylu żołnierzy.