Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 02.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja zaś widzę tylko to jedno, że położenie nasze jest rozpaczliwe — szepnął głucho książę Andrzej.
Udał się następnie do Kotuzowa. Zauważył przechodząc mimo, jego karetę zaprzężoną przed domem, i całą świtę, tak co do koni, jak i co do ludzi, zziajaną, zmordowaną, na nic zbitą. Otaczał ją oddział kozaków i dworscy pachołcy. Wszyscy rozmawiali głośno, jakby w tym popłochu rozluźniła się wszelka karność wojskowa — i znikła cześć należna główno dowodzącemu jenerałowi. Kotuzow siedział w drugiej izdebce nędznej chaty z Bagrationem i jenerałem Weirothec. Tego przysłała na miejsce nieboszczyka Schmidta Kotuzowowi austrjacka Rada wojenna. W sieniach, malutki Kozłowski, z twarzą bladą od nocy bezsennych i trudów nad siły, siedząc na ziemi, dyktował jakieś rozkazy jednemu z sekretarzy. Ten machał piórem z pospiechem gorączkowym, pisząc na dużej beczce, przewróconej dnem do góry. Kozłowski rzucił okiem na wchodzącego, ale nie miał nawet tyle czasu, żeby się z nim przywitać.
„Do... Cóż napisałeś?... Pułk grenadjerów kijowskich... pułk”...
— Niepodobieństwo pisać tak prędko, panie adjutancie — bąknął kwaśno sekretarz.
Usłyszano w tej samej chwili, przez drzwi odchylone, głos grzmiący i gniewny Kotuzowa, na co odpowiadał ktoś drugi, głosem zupełnie Andrzejowi nieznajomym. Główno-dowodzący był widocznie z czegoś mocno niezadowolonym. Hałas sprawiony burzliwą rozmową, roztargnienie Kozłowskiego, nieuszanowanie ze strony sekretarza, któremu nareszcie zabrakło sił i cierpliwości,