Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jednak tem dotkniętą ani obrażoną — byłabym się już wyniosła...
Odeszła do wielkiej sali, gdzie spostrzegła dwie czułe parki, siedzące jedno obok drugiego, każda para pod innem oknem. Tworzyły one jakby dwa obrazki rodzajowe.
Zatrzymała się przez chwilę patrząc na nich z drwiącym uśmiechem. Mikołaj obok Soni przepisywał jej wiersze, pierwsze, które dla niej ułożył. Borys i Nataszka, coś sobie na uszko szeptali. Dwie młode dzieweczki, miały minki rozpromienione i niby poczuwające się do winy, które zdradzały ich miłość na pierwszy rzut oka. Było to czemś rozkosznem i śmiesznem jednocześnie. Wiera jednak nie znajdywała tego ani czarownem, ani zabawnem.
— Ileż razy prosiłam was, każdego z osobna, żebyście nie roznosili po wszystkich kątach, rzeczy do mnie należących. Macie przecież wasze własne pokoje.
To mówiąc zabrała z przed nosa Mikołajowi swój kałamarz.
— Jeszcze chwilkę, chwileczkę! — przemówił maczając na powietrzu pióro w atramencie.
— Robicie wszystko bez sensu i nie w porę: niedawno wpadliście całą zgrają do salonu, jak istni szaleńcy, gorsząc nas, tam zgromadzonych, waszem nieprzyzwoitem zachowaniem.
Czy z umysłu, czy może w poczuciu, że słusznie im wyrzucała niestosowne postępowanie, nikt pary z ust nie wypuścił. Porozumiewali się jednak wszystko czworo winnych, niememi spojrzeniami. Wiera z kałamarzem w ręce, wahała się, czy zostać, czy odejść?