Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chów i nawoływań słychać było głuchy pomruk niedźwiedzia. Ośmiu młodych ludzi, otaczało okno z uczuciem trwogi; trzech zaś z pomiędzy nich igrało z młodym niedźwiadkiem. Jeden ciągnął za łańcuch, podjudzając go na swego kolegę.
— Zakładam się za Stiewensa! — ktoś huknął z boku.
— Tylko mu nie pomagaj! — zadrwił inny.
— Ja za Dołogowem! — wybełkotał trzeci.
— Kurakin, rozdzielże ich!
— Słyszysz! puść mi zaraz Misia. Tu idzie o gruby zakład.
— Duszkiem! inaczej przegrał! — wrzasnął czwarty.
— Iwan! pełną butelkę! — zawył głosem nieludzkim gospodarz domu, chłopak rosły jak dąb, piękny jak Apollo, stojąc na środku pokoju tylko w koszuli w dodatku rozerwanej na piersiach.
— Czekajcie panowie, zjawił się Piotruś nasz druh serdeczny — dodał Anatol ściskając do uduszenia nowoprzybyłego.
Młody człowiek, wzrostu średniego, oczu jasno-niebieskich, którego głos dźwięczny, łagodny i trzeźwy, dziwnie odbijał od reszty zachrypniętych wśród pijatyki, zawołał na Piotra, żeby przyszedł pod okno:
— Chodź tutaj, niech ci zakład wytłumaczę.
Tłumaczącym był niejaki Dołogow, porucznik z pułku Semenowskiego, znany gracz, zawołany rębacz i zawadjaka. Mieszkał razem z Anatolem. Piotr uśmiechał się i patrzał w koło rozweselony:
— Nic a nic nie rozumiem! O cóż wam idzie?
— Chwilkę cierpliwości, nie jest nawet podchmielo-