Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiesz co — Piotr uderzył się w czoło, jakby mu nagle strzeliło do głowy postanowienie zbawienne — od dawna sam się nad tem zastanawiałem! Dzięki tej wiecznej hulatyce, nie mogę na nic się zdecydować, ani nawet nad czemkolwiek serjo pomyśleć. Mam nieustanny ból głowy, i zawsze pustki w kieszeni. Zaprosił mnie i dziś na wieczór, ale nie pójdę.
— Dasz mi słowo, że tam więcej noga twoja nie postanie?
— Daję ci słowo!





IX.

Wybiła pierwsza po północy, gdy Piotr opuścił swojego druha serdecznego. Była to jedna z tych nocy czerwcowych, nocy petersburskich, prawie bez zmroku. Wsiadł do najętej dorożki, z mocnem postanowieniem jechania wprost do domu. Im dalej posuwał się powóz, tem silniej jednak odczuwał, że będzie dla niego wprost niepodobnem zasnąć w tę noc, tak bardzo przypominającą ranek, lub wieczór dnia pogodnego. Błądził wzrokiem po bezludnych ulicach. W drodze, przypomniał sobie mimowolnie, że zwykła zgraja karciarzy musiała się już zgromadzić u Anatola Kurakina. Po grze skończonej, wzięto się zapewne do wysuszania butelek, a wszystko kończyło się Piotra zabawą ulubioną.
— Gdybym tam zajrzał? — pomyślał, przypominając sobie w tej chwili słowo dane księciu Andrzejowi.