Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach! nie wspominaj mi pan o tym odjeździe! nie chcę o nim słyszeć — zawołała księżna z minką, na poły zadąsaną; rozkapryszoną, a na poły zalotną, którą miała rozmawiając i flirtując z Hipciem. Tu jednak, w obec Piotra, w tem otoczeniu czysto domowem, do którego i ona należała, ów tonik lekki nie był zupełnie stosownym i raził mimowolnie. — Gdy pomyślę, że będę zmuszoną zerwać z wszystkiemi mojemi serdecznemi przyjaciółmi... ja... ja... zresztą... czy wiesz Jędrusiu? — mrugnęła doń oczami nieznacznie, drżąc całem ciałem — lękam się...
Mąż spojrzał na nią osłupiały, jakby w tej chwili dopiero spostrzegł jej obecność. Odpowiedział jednak grzecznie, choć zimno:
— Czegóż lękasz się Lizo? Nic a nic nie rozumiem...
— Oto jakimi są mężczyźni. Samobójcy! wszyscy jednakowi. Ponieważ coś mu do głowy strzeliło, porzuca mnie. Bóg raczy wiedzieć po co i na co, i zagrzebuje mnie na wsi samą jak palec.
— Z moim ojcem i z moją siostrą... Zapomniałaś o tem?
— To wyjdzie na jedno; będę czuła się tam zupełnie samotną, zdala od moich znajomych i przyjaciół. I chce żebym była spokojną?
Mówiła coraz głośniej, nadąsana. Jej warga podniesiona, zamiast, jak zwykle, dodawać wdzięku jej twarzyczce, gdy była wesołą i uśmiechniętą, robiła ją podobną w tej chwili do szczurka psotliwego i gryzącego co mu pod pyszczek podpadnie. Zamilkła, znajdując może, że byłaby to rzecz nieprzyzwoita gdyby w obec Piotra