Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niezadowoleniem, księżniczka zaś skoczyła do drzwi jak furja i zatrzasnęła je z łoskotem. Ów gniew wściekły u osoby zwykle zimnej i apatycznej, a niepokój nadzwyczajny malujący się na twarzy księcia Bazylego, były zjawiskiem tak uderzającem, że nawet Piotr stanął jak wryty z wielkiego zdumienia, i badawcze spojrzenie skierował na swoją przewodniczkę. Ta zacna dama, która nie zdawała się wcale podzielać jego zdziwienia, odpowiedziała mu wzdychając i z uśmiechem znaczącym:
— Bądź mężczyzną, mój drogi. A mnie zostaw pieczę nad twojemi interesami.
I poszła dalej krokiem przyspieszonym.
Co ona rozumiała pod temi słowami: — „Mnie zostaw pieczę nad tobą?...“ Piotr znowu nic nie pojmował... — „Skoro jednak tak być musi...“ — pomyślał. Korytarz prowadził do obszernej sali, w tej chwili nader skąpo oświetlonej. Przytykała ona do wielkiego salonu recepcjonalnego w hrabiego pałacu. Chociaż sala była wspaniale urządzona, wyglądała jednak dziwnie ponuro. Piotr idąc głównemi schodami, zwykł był przechodzić tędy do ojca pokoju. Na środku uderzała w oczy wanna dotąd nie usunięta, z której woda ściekała zwolna, kropla po kropli na perski, kosztowny kobierzec. Lokaj i zakrystjan poruszający z lekka dymiącą kadzielnicą, zbliżyli się na palcach do nowoprzybyłych, których zrazu nie spostrzegli. Obok sali był ogród zimowy. Dwie tafle olbrzymie źwierciadlane, dozwalały zaglądnąć do środka. W oranżerji ustawiono na samym środku biust carowej Katarzyny, wykuty z marmuru kararyjskiego.