Strona:Lew Tołstoj - Wojna i pokój 01.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pełnioną gośćmi najdostojniejszymi. Wszyscy powstali z uszanowaniem, gdy wszedł jenerał komenderujący. Ten zabawiwszy pół godziny w pokoju chorego, sam na sam z konającym, z powrotem przebiegł szybko salę, kłaniając się w prawo i w lewo, ścigany spojrzeniami ognistemi tu zgromadzonych.
Książę Bazyli, dziwnie blady i wychudły, odprowadzał go aż na schody i coś mu szeptał do ucha. Dopełniwszy tej powinności, upadł ciężko na krzesło najbliższe w głównej sali, przysłaniając sobie oczy dłonią. Wkrótce jednak zerwał się ruchem pełnym trwogi i niepokoju, i pospieszył długim korytarzem, na drugą stronę pałacu, do apartamentu starszej księżniczki, gdzie też znikł za drzwiami.
Osoby które w sali zostały, bądź szeptały między sobą, bądź nagle urywały cichą rozmowę, wpatrując się ciekawie w drzwi prowadzące do pokoju umierającego, ilekroć pokazał się ktokolwiek tam na progu.
— Nadszedł kres! — mruczał pod nosem stary ksiądz siedzący obok damy poważnej, która słuchała słów jego z czcią najwyższą. — Tak... zbliża się chwila stanowcza! Dłużej niepodobna zatrzymać duszy w tem biednem, schorzałem ciele!
— Czy nie będzie za poźno na ostatnie Olejem św. namaszczenie? — spytała matrona, udając że nie wie o niczem, i nie domyśla się niczego.
— To bardzo ważny Sakrament! — bąknął wymijająco ksiądz staruszek, gładząc się po łysem czole, na które nagarnął kilka siwych kosmyków.
— Któż to był? — pytano na drugim końcu sali. —