Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

włócząc po słomie nogami. Za wrotami zawrócił w kierunku stadniny, ale hycel szarpnął uzdę, wrzeszcząc: Nie trzeba!
Hycel wraz z Wasylem, który szedł z tyłu, skierowali się do dolinki, znajdującej się za szopą z cegłą, jakby owo miejsce posiadało jakąś szczególną własność. Zatrzymali się nagle.
Hycel oddał Wasylowi uzdę, zdjął kaftan i zawinąwszy rękawy, wydobył z cholewy nóż i osełkę.
Wałach próbował dla zabicia czasu uszczypnąć trochę trawy, ale była za daleko — westchnął więc i zmrużył oczy. Po chwili obwisła mu dolna warga, ukazując spiłowane żółte zęby; wałach zaczął zasypiać przy dźwiękach ostrzącego się noża — tylko mu chora noga drgała odruchowo.
Raptem poczuł, że go biorą za szczękę i podnoszą mu głowę do góry. Otworzył oczy i ujrzał przed sobą dwa psy. Jeden węszył w kierunku hycla, drugi siedział i wpatrywał się w wałacha, jakby czegoś oczekiwał od niego właśnie; srokacz popatrzał na nich i zaczął trzeć szczękę o trzymające go ręce.
— Pewno chcą mnie leczyć — pomyślał — a niech leczą; i rzeczywiście poczuł, że mu coś robią z gardłem. Uczuł ból. Drgnął, ruszył nogą, ale się pohamował, czekając, co dalej będzie...
Dalej poczuł, że ciepła ciecz polała się sze-