Przejdź do zawartości

Strona:Lew Tołstoj - Wiatronogi.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Konie, chcąc go ominąć, rozeszły się po większej jeszcze przestrzeni i rozsypały się po dolinie. Starsze klacze parskając i znacząc po rosie błyszczący ślad za sobą, szukały odosobnienia, chociaż właściwie już się nie pasły, a tylko wybierały na deser najsmaczniejsze trawki. Całe stado powoli posuwało się w jednym kierunku, który wskazywała stara Żułdyka, krocząc jak zwykle na czele.
Zachowanie się koni w stadzie było bardzo rozmaite stosownie do wieku, stanu i usposobienia.
I tak, kara Muszka, źrebna po raz pierwszy wciąż drżała cichutko i, podnosząc ogon, prychała na swego liliowego źrebaka. Gdzieindziej znów cokolwiek starszy źrebak, zadarłszy swój krótki, kędzierzawy ogonek, coś po raz dwudziesty któryś galopował wokoło swej matki, która znając już widocznie temperament syna, spokojnie szczypała trawę, mierząc go tylko od czasu do czasu ukośnym spojrzeniem wielkich czarnych oczu.
Za to jeden z najmłodszych źrebiaków — kary pędrak z wielką głową, sterczącą nad czołem grzywką i ogonkiem, zwiniętym jeszce na tę stronę, na którą był zagiętym w łonie matki, nastawiwszy uszy i wytrzestrzywszy bezmyślnie oczy, patrzał w ogłupieniu na niozmordowany