Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chciał powiedzieć, że chociaż warto się gniewać, jednak nie czuje się na siłach.
— Przecie nie stało się nic wielkiego, przecie jesteśmy w przyjaźni — rzekłam, siadając do fotepianu.
— Naturalnie — odpowiedział.
Duża sala pogrążona była w półmroku, tylko dwie świece paliły się na fortepianie, jasna noc letnia wkradała się jasną smugą. Ciszę przerywały trzewiki skrzypiące Kati i jego koń, który parskał i grzebał nogą niecierpliwie.
Sergiusz Michałowicz siedział za mną tak, że nie mogłam go widzieć, ale w tym mroku, w powietrzu, nakoniec w sobie samej, czułam jego obecność i każdy jego ruch, każde wejrzenie, chociaż niewidzialne, odbijało mi się w sercu. Grałam sonatę-fantazyę Mozarta, którą mi sam przywiózł i której wyłącznie dla niego się nauczyłam, grałam machinalnie, a jednak dobrze. Czułam, że się zachwyca i obejrzałam się, nie przerywając sobie gry. Wielkie błyszczące oczy były utkwione w moją głowę. Sylwetka jego odrzynała się jasno na tle nocy. Głowę miał wspartą na ręku, uśmiechnęłam się, spostrzegłszy jego wzrok i grać przestałam.
Sergiusz Michałowicz odpowiedział mi też uśmiechem, ale z wymówką głową poruszył, jakby rozkazując, żebym dalej grała. Kiedy skończyłam, księżyc wysoko już świecił na niebie i na podłodze leżał jasny snop jego srebrzystych promieni. Katia oburzyła się na mnie, że przerwałam sonatę w najlepszem miejscu, ale jemu się zdawało, że tak jak dziś, nie grałam nigdy. Nakoniec wstał i wielkiemi krokami zaczął się przechadzać po sali, za każdym zakrętem oglądając się na mnie z uśmiechem. A mnie nietylko na uśmiech, ale na głośny śmiech się zbierało. Tak byłam wesoła i zachwycona czemś, co się miało stać za chwilę.
Za każdym razem gdy się oddalał, nachylałam się do Kati i całowałam ją w moje ulubione miejsce na pulchnej szyi,