Strona:Lew Tołstoj - Szczęście rodzinne.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, nie, będę sama zbierała — zawołałam, chwytając za gałęź i wskakując na parkan nie zdążył mnie powstrzymać, a już byłam w ogrodzie.
— Co też pani wyrabia? — zawołał, chcąc pod niezadowoleniem ukryć swoje zmieszanie — przecie można się było uderzyć! I jak pani ztąd wyjdzie?
Dopięłam swego, bo był jeszcze bardziej zmieszany, niż przedtem, lecz to zmieszanie i mnie się udzieliło. Nie patrząc już na niego, zaczęłam zbierać owoce, których nie miałam gdzie złożyć. Wyrzucałam sobie i bałam się tego co zaszło, zdawało mi się, że straciłam urok w jego oczach na zawsze. Milczeliśmy oboje i było nam ciężko na sercu. Szczęściem, Sonia przybiegła z kluczem i uwolniła nas z tej przykrej sytuacyi.
Przez pewien czas rozmawialiśmy za jej pośrednictwem. Uspokoiłam się trochę, gdyśmy przyszli do Kati, która upewniała nas, że nie spała i że wszystko słyszała. Sergiusz Michałowicz wszelkiemi siłami starał się wpaść w dawny ton, ale mu się to nie udawało; mnie nie zwiódł. Teraz przypomniała mi się żywo rozmowa, którą mieliśmy ze sobą przed kilku dniami. Katia utrzymywała, że mężczyźnie daleko łatwiej jest kochać, aniżeli kobiecie, bo ma swobodę wyrażania swej miłości.
— Mężczyzna może powiedzieć kobiecie, że ją kocha, a kobieta nie — mówiła.
— A mnie się zdaje, że i mężczyzna nie może i nie powinien przyznawać się do miłości — zaprzeczył Sergiusz Michłowicza.
— Dlaczego? — zapytałam.
— Dlatego, że to zawsze będzie kłamstwem. Cóż to nowego, że człowiek kocha? Zdawałoby się, że gdy to słowo padnie, to świat się zmienia. Mnie się zdaje — ciągnął dalej — że ludzie, którzy w jakiś wzniosły sposób, rzekną: „Ja panią kocham” ubliżają sobie, albo co gorsza, oszukują innych.