Strona:Lew Tołstoj - Sonata Kreutzerowska.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem im. Ale pomimo tego, że nie byłem zazdrosny, wciąż byłem z nią i nim sztuczny i podczas obiadu, i w początku wieczoru, zanim zaczęła się muzyka, śledziłem ich ruchy i spojrzenia. Obiad, jak obiad, był nudny i naciągany. Dość wcześnie zaczęła się muzyka.
Ach, jak dobrze pamiętam wszystkie szczegóły tego wieczoru, pamiętam, jak przyniósł skrzypce, wytarł pudło, zdjął wyhaftowane przez jakąś damę pokrycie, wyjął instrument i zaczął go stroić. Pamiętam, jak żona usiadła z pozornie obojętnym wyrazem twarzy, pod którym ukrywało się wielkie zakłopotanie, zakłopotanie przedewszystkiem o swą umiejętność. Z pozorną obojętnością usiadła przy fortepianie, i zaczęły się zwykłe pasaże fortepianowe, piciccato skrzypiec, układanie nut. Pamiętam i potem, jak spojrzeli na siebie, i rozpoczęło się.
Wziął pierwszych parę akordów. Twarz jego stała się poważna, surowa, sympatyczna. Delikatnie pociągnął smyczkiem po strunach. Fortepian mu odpowiedział. I zaczęło się.
Pozdnyszew zatrzymał się i raz po razie wydał owe dziwne dźwięki, chciał mówić dalej, ale zasapał i znów się zatrzymał.
— Grali Sonatę Kreutzerowską Beethovena — ciągnął dalej. — Czy zna pan pierwsze presto? Zna pań? Uu! — zawołał — Uu! Straszna jest ta sonata. Właśnie ta część. I wogóle muzyka jest rzeczą straszną. Czegóż ona nie potrafi? I dlaczego sprawia to, co sprawia? Mówią, że muzyka działa na