i strzelał. Nareszcie, jeszcze raz chybiwszy, rzucił na ziemię strzelbę i kapelusz.
„Trzeba koniecznie przyjść do siebie!“ — pomyślał; podniósł dubeltówkę i kapelusz, gwizdnął na Łaskę i wyszedł z błota; dostawszy się na suche miejsce, usiadł, zdjął but, wylał z niego wodę, potem podszedł do błota, napił się rdzawej wody, zwilżył rozgrzane lufy i obmył twarz i ręce. Odpocząwszy trochę, powrócił znowu na to samo miejsce, gdzie usiadł bekas, i postanowił sobie nie gorączkować się; chciał być spokojnym, ale nie mógł; palec jego naciskał kurek, zanim strzelba była wycelowaną na ptaka, jednem słowem szło mu coraz gorzej i gorzej; miał zaledwie pięć sztuk w torbie, gdy dochodził błotami do olszyny, gdzie powinien był zejść się ze Stepanem Arkadjewiczem.
Zanim dojrzał Obłońskiego, ujrzał jego psa. Z pod wystających korzeni olszyny wyskoczył Krak, cały czarny od cuchnącego, błotnistego mułu, i z miną zwycięzcy począł obwąchiwać Łaskę. Za Krakiem, w cieniu olch, ukazała się i wspaniała postać Stepana Arkadjewicza; szedł on ku Lewinowi cały czerwony, spotniały, z rozpiętym kołnierzem od koszuli, kulejąc wciąż na lewą nogę.
— No i cóż? strzelaliście ciągle!... — rzekł uśmiechając się wesoło.
— A ty? — zapytał Lewin — nie było jednak potrzeby pytać się, gdyż widział pełną torbę.
— Tak sobie... — miał jednak czternaście sztuk.
— Wspaniałe błoto! Wesłowski musiał ci jednak przeszkadzać... we dwóch z jednym psem źle jest polować... — zauważył Stepan Arkadjewicz, usiłując złagodzić choć trochę swój tryumf.
Gdy Lewin wraz ze Stepanem Arkadjewiczem wszedł do izby chłopa, u którego zatrzymywał się zwykle, zastał