Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ja muszę, gdyż obiecałem. Do widzenia zatem, przyjeżdżaj jednak i weź krzesło Krasuńskiego — dodał Jawszyn wychodząc.
— Nie przyjadę, gdyż nie będę miał czasu.
„Z żoną kłopot, a z nie-żoną jeszcze większy“ — pomyślał Jawszyn, wychodząc z hotelu.
Po wyjściu kolegi Wroński wstał z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.
— Co to dzisiaj?... czwarty abonament... Jegor z żoną i matka moja... cały więc Petersburg. Teraz weszła ona, zdjęła futro i ukazała się w loży. Tuszkiewicz, Jawszyn, księżniczka Barbara — wyobrażał sobie. — A cóż ja na to? Jedno z dwojga: albo boję się, albo też opiekę nad nią zdałem Tuszkiewiczowi... w każdym razie głupia historya... I po co ona stawia mnie w takiem położeniu? — zadał sobie pytanie, machnąwszy ręką.
Ruchem tym potrącił stolik, na którym stała selcerska woda i karafka z koniakiem, i o mało co nie przewrócił go; starając się utrzymać stolik w równowadze, potrącił go jeszcze bardziej i ze złości kopnął nogą, po chwili zadzwonił.
— Jeżeli chcesz służyć u mnie — rzekł do wchodzącego kamerdynera, to żeby mi tego więcej nie było... powinieneś to sprzątnąć w tej chwili.
Kamerdyner, nie poczuwając się do winy, chciał usprawiedliwiać się, spojrzawszy jednak na swego pana, domyślił się natychmiast, że nic mu nie pozostaje, tylko milczeć, bąknął więc tylko parę wyrazów niezrozumiale, ukląkł na dywanie i począł zbierać z niego całe i potłuczone butelki i kieliszki.
— To nie twoja rzecz, przyślij lokaja, aby posprzątał, i przygotuj mi frak.