Przejdź do zawartości

Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

którym był w stanie zapomnieć zupełnie o wszystkiem, czego nie chciał pamiętać.

XXVI.

— No i cóż, Kapytonyczu? — rzekł Sieroża wesoło, wracając z zarumienioną twarzyczką ze spaceru w wilie swych urodzin, i oddając swój płaszczyk wysokiemu staremu szwajcarowi, uśmiechającemu się do niego. — Czy był dzisiaj obwiązany urzędnik? Czy papa przyjął go?
— Przyjął... wpuściłem go zaraz po wyjściu naczelnika — odparł szwajcar, mrugając wesoło jednym okiem — niech panicz da, ja zdejmę.
— Sieroża — zawołał guwerner sławianofil, zatrzymując się we drzwiach, prowadzących do dalszych pokoi — proszę rozebrać się samemu! — Ale Sieroża, chociaż i słyszał słaby głos guwernera, nie zwrócił żadnej uwagi na uczynione mu napomnienie; stał ująwszy w końce palców szarfę szwajcara i patrzał mu w twarz.
— No i cóż, czy papa przychylił się do jego prośby?
Szwajcar skinął twierdząco głową.
Urzędnik z twarzą obwiązaną chustką, przychodził już siedm razy do Aleksieja Aleksandrowicza i wzbudził ku sobie współczucie i Sieroży i szwajcara. Sieroża spotkał go raz w sieni i słyszał, jak urzędnik prosił szwajcara, aby go wpuścił do Aleksieja Aleksandrowicza, powiadając, że w przeciwnym razie będzie musiał chyba umierać razem ze swemi dziećmi z głodu.
Spotkawszy się jeszcze kiedyś z urzędnikiem na schodach, Sieroża zainteresował się nim bardzo.
— No i jakże, czy bardzo był kontent? — dopytywał się.
— Czemu nie miał być zadowolony? Mało co nie skakał z radości.
— A czy przyniesiono jaką paczkę? — zapytał Sieroża po chwili milczenia.