nogę Chrystusa, chciał zabrać się do tej postaci, lecz czuł się zanadto wzruszonym i rozdrażnionym. Michajłow nie mógł pracować wtedy, gdy był zbyt spokojnym i wtedy, gdy był zbyt wzruszonym, a pod tym względem znał doskonale samego siebie; dla niego istniał tylko jeden stopień, przejście z obojętności w natchnienie: wtedy mógł pracować. Obecnie artysta czuł się zanadto wzruszonym; chciał zasłonić obraz, lecz wstrzymał się i stojąc przed swem dziełem z prześcieradłem w ręku, uśmiechał się, patrząc długo z zachwytem na postać św. Jana. W końcu, zdając się ze smutkiem rozstawać z ukochaną postacią, spuścił zasłonę i zmęczony, lecz uszczęśliwiony, udał się do domu.
Wroński, Anna i Goleniszczew, wracając do hotelu, byli bardzo ożywieni i w doskonałych humorach; rozmawiali o Michajłowie i o jego obrazach. Wyraz talent, pod którym rozumieli wrodzoną, prawie fizyczną zdolność, niezależną ani od rozumu, ani od uczucia, i którym chcieli określić wszystko, przez co przechodzi artysta, tworząc swe dzieło, dawał się słyszeć dość często w ich rozmowie, gdyż wyraz ten był im koniecznie potrzebny, aby nazwać rzecz, o której nie mieli najmniejszego pojęcia, lecz o której chcieli rozmawiać. Mówili, że Michajłowowi nie można odmówić talentu, lecz że talent jego nie mógł się rozwinąć z powodu braku wykształcenia, wspólnego nieszczęścia rosyjskich artystów. A pomimoto obraz przedstawiający chłopców, wyrył się im w pamięci i pomimo woli wciąż się przypominał. Jaki śliczny! Jak mu się udał! On sam nie wie, co za arcydzieło stworzył. Nie można zaniedbać sposobności i trzeba go koniecznie kupić — mówił Wroński.
Michajłow sprzedał Wrońskiemu swój obraz i zgodził się malować portret Anny; w umówiony dzień malarz stawił się w pałacu Wrońskiego.