Przejdź do zawartości

Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom II.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jej ruchy, jej spojrzenie i miejsce, na którem znajdowała się w salonie.
Natychmiast też i bez najmniejszego wysiłku począł spełniać daną jej obietnicę, że zawsze będzie dobrze myślał o wszystkich, i że będzie wszystkich kochał. Rozmowa toczyła się o „obszczynie“, w której Piescow widział jakiś szczególny pierwiastek.
Lewin nie podzielał ani zdania Piescowa, ani zdania brata, który jakoś po swojemu, i uznawał i nie uznawał pożytku rosyjskiej obszczyny; Lewin jednak rozmawiał z nimi, starając się tylko pogodzić ich i łagodzić wyrażenia. Nic go to nie obchodziło, co sam mówił, a jeszcze mniej to, co oni mówili, pragnął tylko, aby i jemu i im było przyjemnie i wesoło; wiedział obecnie, że tylko jedna rzecz ma dla niego znaczenie. I ta jedna rzecz była z początku tam w salonie, a potem zaczęła się poruszać i zatrzymała się koło drzwi. Lewin nie odwracając się, uczuł skierowany na siebie wzrok i uśmiech, i nie był w stanie nie odwrócić się. Ona stała we drzwiach ze Szczerbackim i spoglądała na niego.
— Myślałem, że pani idzie do fortepianu? — rzekł Lewin podchodząc ku niej — jednego mi tylko brakuje na wsi: muzyki.
— Nie, szliśmy tylko po to, aby pana wywołać i wdzięczna jestem — rzekła, wynagradzając go uśmiechem jak podarunkiem — że pan był łaskaw przyjść. Po co pan ma się sprzeczać? Przecież nigdy jeden nie przekona drugiego...
— Ma pani racyę — odparł — najczęściej zdarza się, że sprzeczamy się z największym zapałem tylko dlatego, że nie możemy domyślić się, czego chce nam dowieść nasz przeciwnik.
Lewin zauważał często podczas bardzo ożywionych rozpraw, toczonych przez najrozumniejszych ludzi, że po olbrzymich wysiłkach, po zużyciu ogromnej ilości logicznych subtelności i masy wyrazów, sprzeczający się dochodzili nareszcie do tego, iż przekonywali się, że to, czego przez tyle