Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— O wcale nie — odrzekła Kiti i siadła przy stole.
— Życzyłem sobie bardzo zastać panią samą — zaczął, nie biorąc krzesła i nie patrząc na nią, żeby nie onieśmielać się jej widokiem.
— Mama w tej chwili nadejdzie — zmęczyła się wczoraj bardzo, wczoraj...
Mówiła sama nie wiedząc, co mówią jej usta i nie spuszczała z niego błagalnego i pieszczotliwego spojrzenia.
Lewin spojrzał na nią, Kiti zaczerwieniła się i zamilkła.
— Powiedziałem pani, że nie wiem, czym na długo przyjechał... gdyż zależy to od pani...
Coraz niżej i niżej pochylała głowę, nie wiedząc jaką da odpowiedź na to, co zaraz miało nastąpić.
— Zależy to od pani — powtórzył. — Chciałem powiedzieć... chciałem powiedzieć... Potom przyjechał... chciałem zapytać... zapytać się... Być moją żoną! — wymówił, sam nie wiedząc co mówi, lecz ujrzawszy, że to co mu wydawało się najstraszniejszem, powiedział już, przestał mówić i popatrzał na nią...
Ona oddychała ciężko nie patrząc na niego. Dusza jej przepełnioną była szczęściem. Niespodziewała się, żeby wypowiedziana miłość jego wywarła na niej takie wrażenie. Lecz trwało to tylko przez chwilę. Przypomniała sobie Wrońskiego. Podniosła na Lewina swe jasne szczere oczy i spojrzawszy na jego wyraz twarzy, na której malowała się zupełna rezygnacya, odpowiedziała prędko:
— To nie może być... niech mi pan wybaczy.
Chwilę temu była mu tak bliską i drogą, chodziło mu o nią więcej, niż o własne życie: obecnie zaś stała mu się obojętną i obcą zupełnie!
— Nie mogło być inaczej — odezwał się, nie patrząc na nią.
Ukłonił się i chciał odejść.