Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gólny jej wdzięk, którym Lewin tak się zachwycał, tworzyło połączenie dziecinnego wyrazu twarzy i pięknej figury; lecz Lewina zawsze najbardziej uderzał w Kiti wyraz jej łagodnych, spokojnych, pełnych szczerości ócz, a jeszcze bardziej jej uśmiech, który go zawsze przenosił w jakieś nieznane, zaczarowane światy, w których Lewinowi było tak błogo i tak spokojnie, jak nigdy nie bywało w rzeczywistości, chyba kiedyś, w dawno minionych latach dzieciństwa.
— Dawno jesteś pan już tutaj? — rzekła Kiti, podając Lewinowi rękę.
— Dziękuję — dodała po chwili, gdy Lewin podniósł z ziemi chusteczkę, która wypadła z mufki.
— Ja? ja... niedawno, wczoraj... t. j. dzisiaj przyjechałem... — odrzekł Lewin, zmieszany do tego stopnia, że nie odrazu zrozumiał jej pytania. — Chciałem być dzisiaj u państwa — zaczął mówić, lecz przypomniawszy sobie, z jakimi zamiarami względem niej przyjechał, zmieszał się znów i zarumienił cały. — Nie nie, nie wiedziałem, że pani ślizga się, i to tak dobrze...
Kiti spojrzała na niego z uwagą, jakby chcąc odnaleźć powód jego zmieszania.
— Pańską pochwałę należy cenić, gdyż tutaj na ślizgawce zachowała się tradycya pańskiej jazdy — odezwała się, strzepując z mufki igiełki szronu rączką, obciśniętą w czarną rękawiczkę.
— Kiedyś ślizgałem się namiętnie; chciałem dojść do doskonałości.
— Pan zawsze wszystko robi z namiętnością — odrzekła, uśmiechając się. — Chciałabym bardzo zobaczyć, jak się też pan ślizga. Niech pan weźmie łyżwy, będziemy się ślizgać razem.
— Ślizgać się z nią? czyż to jest możebnem? — myślał Lewin, patrząc się na nią.
— W tej chwili wezmę — odpowiedział i poszedł przypasywać sobie łyżwy.