Przejdź do zawartości

Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nienawiści i ironii, i Kiti starała się unikać Mikołaja i nie spotykać z nim.

XXXI.

Była niepogoda, deszcz padał od samego rana i chorzy z parasolami w rękach tłoczyli się w galeryi.
Kiti przechadzała się z matką, towarzyszył im pułkownik, który zdawał się zachwycać swym cywilnym tużurkiem, kupionym we Frankfurcie. Towarzystwo chodziło po jednej stronie galeryi, starając się trzymać jak najdalej od Lewina, przechadzającego się po drugiej stronie. Wareńka w swej ciemnej sukni, w czarnym kapeluszu, którego skrzydła spuszczone były na dół, czyniły go podobnym do olbrzymiego grzyba, prowadziła pod rękę niewidomą Francuzkę. Za każdym razem, gdy Wareńka i Kiti mijały się, obydwie rzucały na siebie przyjazne spojrzenia.
— Mamo, czy mogę porozmawiać z nią? — zapytała Kiti, przypatrując się swej nieznajomej przyjaciółce i widząc, że może zejść się z nią za chwilę u źródła, ku któremu właśnie zbliżały się.
— Jeśli tak bardzo życzysz sobie tej znajomości, dowiem się pierwej, co to za jedna, i sama podejdę do niej — odparła matka. — Ciekawam tylko, co tak szczególnego upatrzyłaś sobie w niej: zapewne to dama do towarzystwa; chcesz, Kiti, to zapoznam cię i z panią Stahl. Znałam jej belle-soeur — dodała księżna, podnosząc z dumą głowę.
Kiti wiedziała, że księżna ma pewną urazę do pani Stahl, iż ta zdaje się unikać znajomości z księżną, nie nalegała więc na matkę.
— Zachwycam się nią — zauważyła Kiti, przyglądadając się Wareńce, która podawała właśnie Francuzce kubek z wodą — niech się mama tylko patrzy, jaka ona jest naturalna i sympatyczna.