razem do domu; lecz Anna, nie patrząc na męża, odpowiedziała mu, że pozostanie na kolącyi. Aleksiej Aleksandrowicz, ukłonił się wszystkim i wyszedł.
Stary, gruby Tatar, stangret Kareninej, z trudnością, mógł utrzymać zziębnięte kare konie, znudzone długiem staniem, lokaj otworzywszy drzwiczki od karety, stał przy nich, również jak i szwajcar. Anna Arkadjewna, odczepiając drobną swą rączką koronkę rękawa od haftki futra, z pochyloną głową słuchała z zachwytem słów Wrońskiego, który sprowadził ją ze schodów.
— Przypuśćmy, że pani nic nie powiedziała, ja też i nie żądam niczego — mówił Wroński — lecz pani wie, że nie przyjaźń jest mi potrzebną; dla mnie możebnem jest tylko jedno szczęście w życiu, a tem szczęściem jest słowo, którego pani tak nie lubi: miłość...
— Miłość... — powtórzyła Anna powoli, i nagle, w tej samej chwili, gdy odczepiła koronkę, dodała: — ja dlatego nie lubię też tego słowa, gdyż przywiązuję do niego zbyt dużą wagę, znacznie większą niż panu się zdaje — i Anna spojrzała Wrońskiemu prosto w oczy. — Do widzenia! — poczem podała mu rękę i prędkim, sprężystym krokiem przeszła koło szwajcara i ukryła się w karecie.
Spojrzenie Anny, dotknięcie jej ręki zelektryzowały Wrońskiego, który pocałował swą dłoń w miejscu dotkniętem przez Annę. Wroński wrócił do domu uszczęśliwiony, że dzisiejszego wieczoru zbliżył się do swego celu znacznie więcej, niż przedtem w przeciągu dwóch miesięcy.
Aleksiej Aleksandrowicz nie znalazł w tem nic nadzwyczajnego lub niestosownego, że żona jego siedziała przy osobnym stoliku wraz z Wrońskim i wiodła z nim ożywioną rozmowę, lecz zauważył, że obecni w salonie byli