Strona:Leon Tołstoj - Anna Karenina Tom I.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Z miłości? Jakie też pani ma przedpotopowe pojęcia. Któż dzisiaj może mówić o miłości? — zapytała żona posła.
— Cóż robić? Ta głupia, stara moda wciąż jednak trwa jeszcze — zauważył Wroński.
— Tem gorzej dla tych, co idą jeszcze za nią; wiem, że tylko małżeństwa zawarte z rozsądku są szczęśliwe.
— Przypuśćmy... lecz weźmy pod uwagę, że szczęście małżeństw zawartych z rozsądku nadzwyczaj często ulatuje jak dym, a to tylko dlatego, że nagle zjawia się ta miłość, której dotąd nie uznawano — odparł Wroński.
— Lecz małżeństwami z rozsądku nazywamy te, w których oboje małżonkowie wyszumieli się już. Miłość, to szkarlatyna, którą przejść trzeba koniecznie.
— W takim razie należy nauczyć się szczepić sztucznie miłość, jak ospę.
— Za moich młodych lat kochałam się w diaczku — rzekła księżna Miahkaja — i nie wiem czy mi to pomogło.
— Zupełnie na seryo jestem zdania, że, aby poznać prawdziwą miłość, trzeba się omylić, a potem poprawić — odezwała się księżna Betsy.
— Czy nawet i po ślubie? — żartobliwie zapytała żona posła.
— Lepiej późno, niż nigdy — powtórzył dyplomata znane przysłowie.
— Właśnie, trzeba się omylić, a potem poprawić — mówiła w dalszym ciągu Betsy. — Jakiego pani jest zdania? — zapytała księżna, zwracając się ku Annie, przysłuchującej się z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem całej rozmowie.
— Jestem zdania — odpowiedziała Anna, bawiąc się zdjętą rękawiczką — jestem zdania, że jeśli ile głów, to tyle rozumów, to i ile serc, to i tyle rodzajów miłości.
Wroński spoglądał na Annę i z biciem serca czekał jej odpowiedzi: gdy Anna skończyła mówić, westchnął, jak gdyby przed chwilą uniknął grożącego mu niebezpieczeństwa.