Przejdź do zawartości

Strona:Leon Sobociński - I koń by zapłakał.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przedewszystkiem trzeba będzie ich pospłacać.
— Już ja to zrobię, zdaj to na mnie — rzekł Wacek. — I z uciechą sztubaka począł opowiadać, jak to z pyskiem wpadnie szewc po pieniądze, a on, Wacek, miljoner, rzuci mu należność i powie: — Idź pan do djabła, przestajesz pan być naszym nadwornym szewcem; z taką szują klientela szannująca się nie wdaje.
— Krawca ja załatwię, — zapłacę mu za ubranie z naddatkiem na czarną godzinę — projektował Franek.
— Zostaw mi sklepikarza — prosił Wacek — sznurek mu ofiaruję z życzeniem, żeby się powiesił na pierwszym słupie tramwajowym.
I tak kolejno wyrywali sobie wierzycieli. Może po raz pierwszy w ich życiu kollektywnym cyganerji bezportkowej długi przedstawiały temat tak wesoły i zajmujący.
— Franek! — po chwili zagadnął Wacek!
— Co takiego?
— A możeby kupić samochód?
— Głupiś! — uciął krótko malarz:
— Trochę przesadzasz — złagodził Wacek. — Ale byśmy zadali szyku, ludziom gały wylazłyby ma wierzch z zazdrości.
— Pomyśl lepiej o ubraniu — zreflektował towarzysza Franek — stoisz tu na środku pracowni goły jak święty turecki. — Nie masz zupełnie poczucia, że tak powiem, co to jest pieniądz. Naiwnie sądzisz, że za tę sumę nabędziesz samochód?
— Ale rower, psia kość, musimy mieć — chociażby do spółki — próżność Wacka nie dała za wygraną.
— Możesz sobie kupić nawet angielskiej choroby, rób co chcesz, mnie się jeść chce.
— Wiesz Franku, że w pewnych kwestjach trudno ci nie przyznać słuszności; mnie również głód doskwiera.