Przejdź do zawartości

Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dostaję kocioł szpitalny, uprawiam w lecie ogródek. Poza tym nic. Ale teraz ma się zmienić naczelnik obozu. Przyjdą ciężkie czasy. Bo on mnie nie zna.
Milczenie.
— Słuchaj, chłopcze... Czy... czy nie znalazłby się chętny? Może ty?
Zaprzeczyłem głową.
— A inni?
— Spróbuję.
— Bardzo proszę. Ja nie miałem w życiu kobiety.
Zaczął opowiadać o przyjęciach z poprzedniej wojny u księżnej Czerkaskiej...
I tam grał na fortepianie mały chłopak, syn księżnej.
— To on zdaje się występował w Polsce...
— Tak?
Zamyślił się.
— No, ja muszę iść — powiedziałem. — Mam dziś dyżur nocny. Aha, czy uważa pan za możliwe zdeformowanie stosunków w Rosji?
Namyślił się.
— Nie.
Pauza.
— Nie, nie. Wiem, o co panu chodzi. Tak jak Kafka. Nie wyobrażam sobie. To jest kraj wymyślony. Można deformować tylko to, co istnieje. Wymyślonego nie da się deformować.
— A pan istnieje?
— Z punktu widzenia teorii poznania — nie. Z punktu widzenia „zdrowego rozsądku” — mało, zaledwie zarys cienia. Ci wszyscy ludzie — zrobił gest ręką — nie zdają sobie sprawy z tego, jak mało istnieją...
Milczenie.
— A o co chodzi?
— Jak wyjdę kiedyś na wolność...
Machnął ręką.
— Opowiem panu zdarzenie. Pracowałem na północy, przy statystykach. Odbierałem telefony, że taki a taki odcinek kolei został zrobiony. Układałem raporty i na podstawie tych raportów wysyłano zaopatrzenie. Pewnego razu komisja z Moskwy. Oglądali obozy. Okazało się, że od roku w dwudziestu punktach nic się nie robi, że w ogóle nie ma żadnej kolei, że jest tylko tundra, a w tundrze obozy z ludźmi, którzy od roku śpią...
— Ja muszę naprawdę iść.