Strona:Leo Lipski - Powrót.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Ciemna noc. Wóz jedzie pomału. Trzeszczy i zgrzyta.
Daleko, na scenie tryskają różowe ognie. Wszystko jak z bajki. Przejmujące i nie na serio.
To pali się, zdaje się, miasto, ale ona tego nie odczuwa.
Powódź: Stoi na moście, wpatruje się w rzekę, leży na rzece i rzeka płynie przez nią, unosząc domy i ciała krów. Czuje się wzmożona, napęczniała szumem, zahipnotyzowana prądem, uniesiona. To było równie bajeczne jak rzecz na scenie.
Lotnik niemiecki. Osiemnastoletni chłopiec, w mundurze. Idzie wyprostowany i ludzie, którzy go prowadzą, nie robią wrażenia prowadzących. Ma błyszczące, nieprzytomne oczy. W kąciku ust wyraz takiej pobłażliwej wyższości, którą trzeba uznać albo zabić. Gdy mija swoim wzrokiem jej wzrok, czuje się na chwilę uniesiona, jak podczas powodzi. Podoba się jej, jak nie z tego świata. Czy dlatego że niszczy z taką pewnością? Przechodzi, ale jest oświetlony jej wzrokiem i długo jeszcze będzie go widać na tle popielatego tłumu.
Znów powraca noc i pije krew. Filip, profesor mikrobiologii byłego uniwersytetu, zraniony odłamkiem, mówi do siebie:
— Kurwa mać, cholera, cholera, kurwa mać — tak w kółko mamrocze.
I potem głośno:
— Niech pani, z łaski swojej, usunie kolano.
Ona siedzi, on leży wsparty o jej kolana. Czuje, pomimo zupełnej ciemności, że głaszcze brodę. Janek i Emil milczą.
Jeszcze wczoraj siedzieli na ziemi i Filip powiedział:
— Trzeba zapomnieć o przesądach bakteriologicznych.
I jedli niemyte jabłka, które smakowały.
Byli już daleko poza miastem, gdy ona wstała z nagłym skurczem przepony. Słońce zachodziło nad miastem kościołów. Zobaczyła przedmioty spadające, potem samoloty. Bomby spadły jak w watę. Nie było słychać wybuchów. Cisza pozostała nietknięta. Usiadła, roześmiała się. Janek zapytał: