Strona:Leo Lipski - Piotruś.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szaty. Tylko dzięki ubikacji ocalałem. Tak przesiedziałem w kawiarni siedem dni i siedem nocy.
Później przyszła Batia. Powiedziała:
— Chodź — i ja poszedłem.
Znowu jakiś mężczyzna w drelichu, szarpnięcie jeepu, i jedziemy na samą górę, na szczyt Karmelu.
— Tego Lulu to się pozbyłam — mówi Batia. A teraz muszę się pozbyć tego Anglika. — Stań — powiedziała. — Jemu się chce pisiać, muszę go zaprowadzić.
Wyskoczyła z auta, i zniknęliśmy w krzakach.
— Tu, jesteśmy na miejscu — pokazuje na willę w ogrodzie. — Przyjechałam do jednego gościa i nie wiem, czy będzie w domu.

29.

Dzwoni. Każe mi się przedtem schować za krzak. Otwiera służąca. Rozmawiają po hebrajsku. Potem Batia daje znak. Wkradam się.
— Gdzie się mam schować?
— Na razie nigdzie. On pojechał do Jerozolimy. Przenocujemy tu. Ona zaraz odchodzi. Poza tym zna mnie jak zły szeląg. Będziemy mieli całą willę. To też coś warte.
— A co będziemy jeść?
— Oooo, nie martw się. Pełny friżider. Tylko żeby ona odeszła.
Po mału ciemnieje. Światła Haify. Neonowe reklamy zza węgła kamieniołomów, w szczelinie góry. Port, światła. I, jak kaganki, zapalone na morzu światła rybaków.
— Policz je.
— Szesnaście.
— To dobry znak.
— Zaszyj mi pidżamę.
— Weźmiemy jego, świeżą. Tę to wyrzucimy.
— Zostaniesz dziś ze mną?