Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W kuchni paliło się maleńkie światło i kuchnia była pełna czerwonych błysków (mosiądz) i pełna niebieskich błysków (aluminium), i tam stały ułożone białe dyski, drżące w oczekiwaniu (drgała świeca), i tam w kącie magiczne puszki o dziwnym kształcie z magicznymi napisami, które były na pewno w sanskrycie. Imbryk sapał cicho, jak mała lokomotywa.
Jego zahamowana fantazja ruszyła naprzód, jak koń rusza z kopyta. Zobaczył, że Józia jest ubrana do wyjścia, ale siedzi na stołku i płacze.
— Czy wychodzisz gdzieś jeszcze?
To przejście z „Józia” i „pan” na „ty” odbywało się zawsze, gdy wiedzieli, że będą dłużej rozmawiać.
Więc Józia płakała, a Emil zapytał:
— Chłopak?
W tej chwili wśród błysków i grzmotów, jak w chwili śmierci, przemknęła cała historia z Ewą i uspokoiło się wszystko.
Ona pokiwała głową w nieokreślonym i jednoznacznym kierunku. On usiadł, oglądał się z niepokojem wokoło i cała kuchnia pełna była błyskawic: światełek, gasnących i zapalających się, i ona wśród nich była jak czarownica.
— Dlaczego nie zapalisz lampy, tylko siedzisz przy świecy?
— Bo tak było na wsi. A ja teraz chcę, żeby tak, jak dawniej.
„Ochronne cofanie się. Ona chce, żeby było tak, jak dawniej, bo jej jest źle”.
Poczuł dla niej sympatię i pogłaskał ją po głowie.
— Nie martw się, nie martw się.