Strona:Leo Lipski - Niespokojni.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Klinika stała w głębi ogrodu, jodły były pełne śniegu, stary portier o dużych wąsach był nieco zdziwiony. W dyżurce siedziała siostra Marysia, nieco za otyła, o granatowych oczach, opuszczała i podnosiła długie rzęsy.
— Zawadzki operuje appendicitis z peritonitem.
Emil poprosił o dwa fartuchy i powiedział do Ewy:
— Mogłabyś zostać siostrą. Ładnie wyglądasz.
Do Marysi:
— Profesora chyba nie ma w sylwestra.
Marysia skinęła rzęsami, tak jakby kto inny skinął głową.
W operacyjnej paliło się niebiesko-białe światło. Pacjent miał już otworzony brzuch, w którym było widać tylko żółto-białą masę. Jelita miał wyciągnięte na wierzch, ropa śmierdziała, Zawadzki był czerwony, sapał przez maskę, grzebał w jelitach, mruczał coś do instrumentariuszki. Ponieważ instrumentariuszka została przyzwyczajona przez profesora do dosłownego powtarzania podczas operacji jego wszystkich poleceń personelowi, powiedziała:
— Idź pan do cholery do Es, niech mi znajdzie wyrostek.
„Es” był pierwszym asystentem i miał dyżur tej nocy. Emil zobaczył go, jak spał. Miał bladą twarz satyra ze spiczastymi uszami i wąskie ceglaste usta. Ujął go pod ramię i potrząsnął. S. otworzył oczy i spytał półśpiąco i spokojnie:
— Co się stało?
— Proszą pana do operacyjnej.
Chwiejąc się, poszedł szerokim korytarzem. Po drodze mrużył oczy, które wydawały się jak wprawione. W przedpokoju operacyjnej mył ręce z zamkniętymi oczami. Wyciągnął jedną i powiedział niedosłyszalnie:
— Rękawiczka.