Strona:Leo Belmont - Śmierć genialnego muzyka.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
  Dodatek do „Wolnego Słowa”.  
  LEO BELMONT.  
Śmierć genialnego muzyka.
(Z TRAGEDYI ŻYCIA).

Wszedł cicho, głowę opuścił, nie podał mu ręki i w ponurem milczeniu niemal upadł na fotel..
Tamtemu oczy latały w niepokoju straszliwym.
Drżącemi rękoma opierając się o stół, zapytał głosem złamanym:
— No, co?...
Przybyły ciężko odetchnął i zapytał:
— Jesteś sam?...
— Sam... zupełnie...
— A służba?
— Wysłałem...
I czekał, jak się czeka wyroku śmierci...
Wtedy gość zdławionym głosem wyrzekł:
— Stało się... umarł!
Wówczas ów zadygotał cały. Jego piękna twarz nabrała koloru ziemi. I z jego ust wydarło się w jęku:
— Bracie!.. jakie to okropne!.. jakie to okropne!..
I jął płakać jak dziecko, wtuliwszy się w kąt kanapy.
Gryząc wargi i łamiąc palce przechadzał się drugi po pokoju. Snać pasował się z burzą wewnętrzną, która mu pchała jakieś słowa na usta. Bo otwierał je i zamykał bez dźwięku kilkakroć. Wreszcie nie wytrzymał, stanął pośrodku pokoju i zwracając się do brata, począł mówić z coraz twardszym akcentem w głowie. A tamten, słuchając, osuwał się coraz głębiej w sofę i oczy mu gasły, a twarz czerniała.