Przejdź do zawartości

Strona:Leo Belmont - Zmora życia.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przynajmniej trochę. I oto siedzę przy moim drewnianym stoliku, pokrytym spłowiałem zielonem suknem, i bawię się w najnieprodukcyjniejszy rodzaj literatury – w pisanie wszystkiego, co pióro wyciągnie z kałamarza. Tak, bo pisać będę byle co... aby tylko pisać!.. Porzucam pierwotny swój zamiar obejrzenia się wstecz i opowiadania sobie samemu własnego życia. Nie warto było powtarzać faktów, których by się powtórnie przeżywać nie chciało. Zresztą, nie potrafiłbym nawet odtworzyć przeszłości. Całe lata zamykałem oczy na życie realne i tonąłem w mgle abstrakcyj. Idee ogólne zakrywały przedemną fakty rzeczywiste. Jakże mógłbym opisywać to, czego-m nieledwie nie widział?!
Nie wypadki i zdarzenia opowiadać będę. Jak wzburzone morze wyrzuca na piasek wybrzeża muszle i wodorosty, tak ja na papier wyrzucać będę falami wzburzonej mojej duszy uczucia i myśli, które żyją w niej teraz. Jak długo potrwa ta zabawka i o ile będę w niej konsekwentnym, nie wiem, podobnie jak nie wiem, co napiszę za chwilę...


∗             ∗

Przeszedłem się kilka razy po pokoju, przykładając dłoń do zgorączkowanego czoła, i oto znowu biorę pióro do ręki i rzucam na papier następujące pytanie:
Kiedy właściwie człowiek jest sobą, czy wtedy, gdy oddaje się potokowi postronnych wrażeń, pozwala im działać na swoją duszę, czy wtedy gdy, usunąwszy się z pod ich wpływu, w samotności rozmawia ze swojem sercem? Ja wiem, że to pytanie jest głupie, bo rzecz prosta, iż człowiek jest sobą i w pierw-